Autor: Iza Lamik
No to pojechaliśmy na wakacje. Rodzinnie, Mała, Maciej i ja. Koty zostały pod czujną i troskliwą opieką mojej siostry. A my z radością w sercach i uśmiechami na ustach zapakowaliśmy się do naszego samochodu i ruszyliśmy w drogę. Po około pół godziny wydostaliśmy się z naszej dzielnicy, teraz tylko cztery kolejne i już za godzinę będziemy na obwodnicy. Stamtąd jedyne 5 godzin jazdy i już będziemy nad morzem. No nic to, przy naszym pozytywnym nastawieniu i rekordowym poziomie tęsknoty za wolnymi leniwymi dniami, nic nie będzie w stanie zepsuć nam wakacji, żadne korki, żadne beznadziejne drogi, choćby nawet miały więcej dziur niż asfaltu 😉
Nie było jednak tak źle, jak można było się spodziewać. Mimo piątku korki były miękko płynące i dość sprawnie poruszaliśmy się naprzód. Zdaje się, że większość pracusiów stołecznych postanowiła rozpocząć urlopy wcześniej, więc jakoś to szło i po chwili sunęliśmy z nieco większą, niż dopuszczalna prędkością na północ, by pokazać naszej latorośli “Piękne Polskie Morze”. Wspomniana młodzież nie do końca chciała dać wiarę w zapewnienia rodziców, że plaża jest największą piaskownicą jaką widziała i już nie mogliśmy się doczekać widoku tych szeroko otwartych oczek, kiedy w końcu obejmie wzrokiem ten widok. Chyba nie muszę dodawać, że nasze dziecko kocha siedzieć w piachu i przesypywać z kubeczka do kubeczka, a potem do wiaderka, pojemnika i z powrotem. W przerwie podaje lody w kolorowych plastikowych rożkach, proponując zupełnie niewyobrażalne smaki, np.liściasto-patykowe albo bawełniano-deszczowe. Wszystkie oczywiście wyglądają identycznie, ale nie wolno Ci się dorosły człowieku pomylić, bo będziesz musiał wysłuchać dłuuuuugiego (jak droga nad morze) wykładu o produkcji tychże lodów… Wierzę, że spora część osób wypoczywających nad morzem, trafia tam w nadziei, że ich dzieci mając dostęp do tej niczym nieograniczonej ilości piasku, wiaderek, łopatek i kubeczków, zajmie się sobą i da rodzicowi trochę luzu. Bo my dokładnie tak sobie to wymyśliliśmy i między innymi dlatego tak wytrwale i radośnie nad to morze gnaliśmy. W sumie po drodze zatrzymaliśmy się jedynie jedenaście razy, jakieś siku, prawie-paw, siku, głód, niewygodnie, siku (aż zatęskniłam za czasami pieluchowymi), a na koniec na wszelki wypadek dotankowanie samochodu, żeby po wybrzeżu móc swobodnie śmigać i nie szukać stacji benzynowej.
W końcu – udało się! Dotarliśmy, mission completed, finito, auto ma przerwę, my mamy przerwę, dziecko się wyłącza, wszyscy szczęśliwi, drineczek w moich marzeniach nalewa się sam i przychodzi do leżaczka na którym odpowczywam, książka sama się czyta, nawet wiatr jest na moich usługach i wieje leciutko, gdy jest mi nieco za ciepło 🙂 Tak puścić wodze fantazji to ja lubię… Ale wróćmy na ziemię. Miejsce do którego przybyliśmy wyglądało jak z bajki. Jakiś bardzo mądry człowiek zadbał o każdy szczegół, były więc leżaki, kubeczki, wanna wielka jak basen, taras do przesiadywania wieczorami, drewniany plac zabaw tuż za krzakiem, sporo piachu (po co ta plaża ja się pytam, skoro tu taka extra piaskownica?). Na tym super placu zabaw było jednak coś jeszcze. Otóż ten sam sprytny człowiek, który urządził tutaj wszystko, zamontował na placyku trampolinę, a właściwie dwie! Znów wykazał się pomyślunkiem, bo trampoliny nie były zamontowane na tych wysokich stelażach, tylko na poziomie ziemi, a pod nimi wykopane były spore doły, tak, że wypadnięcie z trampoliny było zdecydowanie mniej groźne. Dziecko rzeczywiście mieliśmy z głowy, bo okazuje się, że dzieci są na dynamo…tylko takie pionowe, skokowe…wiecie…że im wyżej skacze, tym więcej ma energii. Dodatkowo jeszcze, jedna z trampolin była duża, taka dla dorosłych i tym sposobem miałam z głowy również męża. Moje wakacje miały bardzo realne kształty, wydarzały się naprawdę!
Po wstępnych zachwytach postanowiliśmy ruszyć w końcu nad tę właściwą główną atrakcję, nad morze. Od najbliższego wejścia na plażę dzielił nas spory kawałek. Celowo wybraliśmy takie miejsce licząc po cichu, że daleka droga do morza zniechęci tę część plażowiczów, którzy wypoczywają odmiennie od nas. My bardzo lubimy ludzi, ale najlepiej jak są całkiem cicho i ich nie widać. A tak na serio, to rzeczywiście nasze oczekiwania się spełniły, dzięki temu, że droga na plażę była dość długa, niewiele osób spotykaliśmy spacerując przez piękny, pachnący las iglasty. Nasze dziecię jest piechurem na schwał, więc dzielnie przedreptała przez wzniesienia i nasłuchując szumu wody z daleka, stanęła jak zaczarowana na szczycie wydmy. Domyśliliśmy się, że widzi morze. Stała tak długą chwilę, sama, bo my zostaliśmy troszkę w tyle, by dać jej przestrzeń. Stała i patrzyła, w całkowitym bezruchu. W końcu odwróciła się do nas i z szerokim uśmiechem, oczami otwartymi tak szeroko, jak tylko może otworzyć je trzylatka, krzyknęła: MAMO, TU JEST MORZE!!!!!! W jej głosie i oczach był taki bezwzględny zachwyt, że wzruszenie ścisnęło mi gardło. Wspomnienie momentu, w którym moje dziecko pierwszy raz świadomie zobaczyło morze i poczuło zachwyt na jego widok, jest takim kadrem, który człowiek chce nosić przy sobie zawsze, do końca. Ten rodzaj odczuwania emocji, którym dysponują dzieci, powinien być zaraźliwy, to jest skarb, o który trzeba dbać najbardziej na świecie. Sto razy wolę, żeby moje dziecko nie mówiło sąsiadom dzień dobry, niż żeby spłyciła się jej możliwość odczuwania tego dogłębnego zachwytu… Oczywiście piernik do wiatraka nie ma nic, więc dzień dobry czasem mówi, ale jednym z moich punktów honorowych stało się dbanie o emocje mojego dziecka. Tak, by zawsze mogła powiedzieć co czuje, by znała nazwy uczuć, by chciała i potrafiła wyrażać co jej w serduchu gra.
Potem było jeszcze lepiej, bo okazało się, że piachu nieskończona ilość jest spełnieniem marzeń, woda, w której można brodzić jest tak zimna, że nikt nie wchodził dalej niż po kostki. To z kolei gwarancja, że się dziecko wpław do Szwecji nie wybierze 😉 i od razu rodzic jakby spokojniejszy. Tylko wiatr postanowił jednak nie współpracować i wiał jak szalony, zdmuchując wszystko, jakby był to najśmieszniejszy żart na świecie… Może i dobrze w sumie, bo nie miałabym na co sobie narzeknąć pod nosem… 😉
Powtarzaliśmy ten rytuał co dnia, rano trampolina, śniadanie, trampolina, spacer nad morze, piach, piach, piach, bieganie po brzegu wody, piach, piach, piach, spacer. W trakcie spaceru powrotnego dziecku wyłączało się zasilanie i spało w chuście na moich plecach. Całe szczęście, że się zawzięłam i uparcie codziennie dbam o kondycję swojego kręgosłupa, bo mogłabym nie dać rady bez przygotowania. Dziecko wszak waży już swoje, a śpiący bezwład dodaje kilogramów. Pod koniec spaceru prosto do ucha szeptane mi było: „Mamo, zjemy rybkę u tego Pana?” Więc jedliśmy. Ze smakiem. Wieczorem jeszcze tylko lody po drodze i trampolina, trampolina, trampolina, i bęc – noc. Dziesięć wakacyjnych dni przeleciało w tej sielance i regularnym rytmie jak scherzo z kwintetu fortepianowego Schostakovicha (zawsze chciałam użyć tego porównania) i po chwili znów trzeba było wsiąść do auta i przetoczyć się przez pół Polski. W końcu koty w domu czekają…