autor: Iza
Łapać można bzika za ogon, za uszy, za kołnierze…są też techniki “na logikę”, “na poważnie”, “na trochę” oraz typowe wpadki – przypadki, jak u nas 😉 Rodzinny bzik na punkcie wełny dał się złapać przy okazji, rozprzestrzenił się i wrósł w nasze życie szybko i bezboleśnie. I właściwie to bardziej on złapał nas niż my jego. A było to tak:
Zimą 2015 roku urodziła się taka mała Bestia, co to mi wszystko powywracała nogami do góry. Na imię dostała dla niepoznaki Janka… że tak grzecznie i ładnie będziemy wołać na dziecko “Jasieńka, Janeczka…” 😉 Piszę o niej Bestia, bo się nijak nie dawała odkładać spać i ciągle tylko chciała się przytulać do rodzica. Najlepiej do mamy i najlepiej, żeby mama była ciągle w ruchu, bo siedząca mama jakoś gorzej się dziecku sprawdzała i znów trzeba było krzyczeć w niebogłosy. Więc matka (czyli ja) chodziła po domu. Jak już ścieżki w mieszkaniu wydeptała głębokie jak koleiny na “gierkówce”, to ruszyła na podwórko. I tam się okazało, że w wózku dziecku też jakoś nie jest dobrze, a matce ręce drętwieją, gdy w jednej musi dziecko dźwigać, a drugą dwutonowy (super-extra-mega-wypas) terenowy wózek pcha. Okazuje się jednak, że jest dla takiej matki ratunek. I nie jest to skomplikowane urządzenie z pogranicza science fiction i snów geniusza robotyki, a zwykły/niezwykły kawał materiału. I tak zdesperowana matka w potrzebie trafia na Nowy Wspaniały Świat CHUSTONOSZENIA! Początkowo przebiera w ofertach bawełnianych, bo nie wie jeszcze czym pachną domieszki. Ale co i rusz trafia na jakieś wzmianki innych chustozakręconych mam, że len…że konopie…że wełna…że jedwab nawet…ho, ho… 😉 No i się zaczęło.
Towarzysz życia na szczęście cierpliwy i pełen zaufania w intuicję świeżej matki, pozwala zakupić szmatę 5-cio metrową i nawet z uśmiechem obserwuje jak matka próbuje się zamotać… Później następuje trudny i niemożliwy do opisania słowami etap nauki wiązania chusty. I to w taki sposób, by i matka i dziecko byli bezpieczni, mogli swobodnie oddychać i jeszcze mieli jakąś w miarę prawidłową pozycję… Jak to zrobić, opisują na szczęście specjaliści, ja mogę natomiast wypowiedzieć się w temacie skutków, jakie przyniosła ta “szamotanina”;-).
Otóż mojej rodzinie przyniosła ona przede wszystkim ulgę! Przestałam być uziemiona! Porzuciłam użeranie się z wózkiem. Dziecko przestało na mnie krzyczeć! Nastał czas ogólnej radości, harmonii i ciszy…<3 Ufff…
Pojawiły się jednak brzemienne w konsekwencje skutki uboczne. Wtedy oczywiście jeszcze sprawa była dość niewinna i moje nowe fascynacje wywoływały w rodzinie i u znajomych raczej pobłażliwe uśmiechy. W końcu całkiem jeszcze młoda mama ma prawo do różnych “dziwactw”.
A potem przyszedł ten dzień kiedy oznajmiłam mojemu lubemu, że dokonałam pierwszego poważnego zakupu chusty HW. Dla mniej wtajemniczonych, skrót ten oznacza chustę tkaną ręcznie (handwoven). Była to chusta z domieszką magicznej wełny z merynosów. No i się zaczęło na dobre. Świat zawirował, z nieba poleciał brokat i fajerwerki, pokazały się pewnie też ze cztery tęcze ;-P Nie wiem tego jednak na pewno, gdyż całkowicie zajęta byłam już przeszukiwaniem najdalszych otchłani internetu, by nauczyć się coraz to nowych wiązań. Próbując kolejnych kombinacji bawełny, wełny, jedwabiu, konopii, lnu i innych, łapałam się za głowę. Okazało się bowiem, już całkiem na poważnie, że to zupełnie inna historia z tym noszeniem “w domieszkach”. Rozjaśniło się w mojej głowie i od teraz wiedziałam już o czym piszą te dziewczyny, gdy wspominają o poduchach na ramionach i o możliwości noszenia słonia na plecach całymi dniami. Przez ręce przeszły mi chyba wszelkie możliwe kombinacje domieszek. Ostatecznie w moim “stosie” zostały same chusty z wełną, jedna z konopiami i jedna całkowicie merino-kaszmirowa.
Te skutki uboczne o których wspomniałam wcześniej, dotyczą jednak nie tylko mnie. Właściwościami poszczególnych materiałów, zwłaszcza jednak merino udało mi się (niby przypadkiem) zarazić całą rodzinę i teraz żadne zakupy nie wyglądają tak samo jak kiedyś. 😉 Oglądanie ubrań na wieszakach zaczynamy bowiem od sprawdzenia składu na metce.
Prosta droga do wariactwa? Prosta – wystarczyło nie lubić wózka, za to bardzo lubić swoją nową Bestyjkę 😉